Z dziećmi zdarza się, że długie łikendy są naprawdę długie.
I się dłużą.
Trzeciego dnia długiego łikendu małżon zapytał, czy mamy jakieś plany na popołudnie.
Nie mieliśmy. Żadnych, poza oczywistym - przetrwać.
Naprawdę nie wiem, dlaczego sądziliśmy, że łatwiej będzie poza domem. W takiej na przykład Ikei.
Pojechaliśmy, nie minęło pół godziny i już udało nam się zaparkować. Kolejne pół i proszę - Marysia bawi się w Smalandii. Godzinka przeciskania się przez tłum i uczestniczenia w zainicjowanej przez Antoszka zabawie: goń mnie matko a ja wieje, nie dygaj, człowieki mnie nie rozdepczą! no chyba żeby!
Pół godziny przy kasie i gotowe!
Ze sklepu wyszliśmy z drobiazgami. Dozownikiem do mydła, pierniczkami na choinkę i pudełkiem. I z ramką na zdjęcia. I jeszcze z potem spływającym po plecach i dwojgiem wrzeszczących dzieci, które w prostej i zdecydowanej formie wyrażały pragnienie pozostania tam dłużej.
Czasem im zazdroszczę tej nieskrępowanej niczym wolności prezentowania poglądów. Gdybym ja w podobny sposób wyrażała własne sąsiedzi przestaliby nam odpowiadać na dzień dobry...
A dla zmiany tematu świąteczny Antonio.
Przesłodki*
I uśmiechnięty.
I zaczytany.
Muszę jeszcze jakieś Marysiowe zdjęcia wygrzebać, świateczne, uśmiechnięte i zaczytane, bo też przesłodka jest*
* na zdjęciach i we śnie.