Marysia wróciła z przedszkola głodna.
- nie smakował Ci obiad, córeczko?
- zupa była paskudna!
- a jaka to była zupa?
- niedobra!
Tak, to wiele wyjaśnia.
Matka jednak drąży dalej.
- a drugie danie?
- też niedobre! jakiś sos dziwny...
- a próbowałaś?
- nie! - wzdryga się dziecię.
No przecież, jak próbować, jak dziwne.
Antoszek za to próbuje chętnie.
Piasku, kamlotów, trawy, błota, kwiatków, łopatek, foremek, auteczek i chusteczek.
A kiedy daję mu na talerzyku cząstki brokuła, to włącza mu się wewnętrzny alarm:
uwaga, uwaga! trucizna!!! ostrzeżenie! nie wkładać bo buzi!!!
Wyrosną. Mówię sobie i biorę głęboki oddech.
Jasne, że wyrosną, w sumie nie znam chyba żadnego dorosłego niejadka.
I tylko jedno filozoficzne pytanie mnie nęka, o pierwszość - oni wyrosną, czy ja osiwieję?
A jutro dzień matki.
I nie mogę o nim myśleć inaczej niż jak o ostatnim, jaki będzie miał z kim świętować małżon.
Chwyta mnie to mocno za serce, bo strat dotkliwszych niż utrata matki nie ma na świecie wiele.
Eliza w szkole miała takie "paskudne" i "niedobre" dania, których nawet spróbować nie można było :)
OdpowiedzUsuńPrzykro mi z powodu teściowej. Choruje?
Ma rozsianego czerniaka. Dzis, na dzień matki, z guzami na całym ciele wielkości pięści, bez sił, zeby jesc, pic i mowic, jest uosobieniem cierpienia. A bliscy - bezsilnosci.
OdpowiedzUsuńtak mi przykro :(
OdpowiedzUsuńnie osiwiejesz... dasz radę... siła matek bywa niepojęta :/
taaa, wiele wyjasniają takie rozmowy z dziećmi :) Znamy i my to ;)
OdpowiedzUsuńO mamie męża już wiem... tak mi przykro :(