Antoś skończył 11 miesięcy.
Właściwie to już ponad tydzień temu, ale wakacjowaliśmy...
Jedenastomiesięczny Antoszek nie ma kompleksów.
Niezawstydzony raczkował po placu św. Marka, bez skrępowania wchodził do najdroższych włoskich butików i rozdawał uśmiechy turystom ze wszystkich krajów świata.
Próbuje stać i nie upadać, ale o ile z pierwszym jakoś sobie radzi, drugie jest jeszcze poza jego zasięgiem.
Pięknie woła 'mama' i mam wrażenie, że robi to świadomie.
Pokazuje, gdzie kotek/piesek/koń/mama mają oko i nos.
Gdy słyszy samolot spogląda w niebo.
Próbuje dopasowywać kształty w sorterze (bez sukcesów, ale się nie poddaje).
Macha 'papa', bije brawo, czesze włoski szczotką, wyciera podłogę ściereczką, zakłada czapkę na głowę.
Bawi się w berka.
Uwielbia grać w piłkę.
Zżera kamloty.
Ma 6 zębów, dostał pierwszą pastę do nich, od dawna odmawia ssania smoczka, od zawsze nie odmawia ssania piersi, w nocy budzi się wciąż bamblion razy.
I nie dostał się do żłobka...
Co to będzie ze studiami, jak już ze żłobkiem są problemy? ;)
Ale tak poważnie, to sprawa jest poważna, bo miejsc nie ma ani w publicznych, ani prywatnych placówkach położonych w rozsądnych odległościach od naszego domu. W jednym z prywatnych żłobków niedaleko naszego osiedla na liście rezerwowej jest już 15 maluchów, co tak naprawdę oznacza, że nie ma żadnych szans, że się miejsce dla Antoszka znajdzie. Martwię się coraz bardziej, bo lada chwila wracam do pracy, a opieki dla Antosia nie ma. Czekam teraz na jakąś rekrutację uzupełniającą i nerwowo obgryzam paznokcie.
Marysia za to miała dziś pożegnanie przedszkola.
Takie oficjalne, bo jeszcze cały lipiec będzie do niego chodzić.
W sierpniu laba, a od września szkoła.
Taki lajf.
Mała była też ostatnio na fluoryzacji u dentysty (tak, wiem, fluor to zuuuuo!) i wciąż może się chwalić ząbkami bez ani jednego ubytku, co podobno nie zdarza się u sześciolatków często. Wszystkie ząbki ma zdrowe i wszystkie ma mleczne. Czekamy teraz na stałe.
Marysia do szkoły się dostała.
Chociaż ona.
Teraz jeszcze trzeba ją zapisać do świetlicy i tutaj sprawa już nie wygląda różowo.
Wkurza mnie to nasze 'prorodzinne' państwo i wkurza mnie to cudne 500 plus, którego zresztą na oczy jeszcze nie widziałam, a które mogę sobie w buty wsadzić, bo żłobek dla Antka kosztuje 1500 i i tak nie ma w nim miejsc, świetlica dla Marysi będzie albo nie, a opiekunka zabierze niemal całą moją pensję.
wtorek, 21 czerwca 2016
piątek, 17 czerwca 2016
Dwa dni po dniu matki, Matka Małżona odeszła.
Już nie cierpi, co jest jedyną, choć słabą, pociechą dla bliskich. Innej jednak nie ma i nie będzie, więc tak trzeba powtarzać: już nie cierpi.
Gdyby to jednak ode mnie zależało mogłaby nie cierpieć i żyć.
Ale nie zależy.
(Swoją drogą nie chciałabym wyjść na nieczułą zołzę, ale to tylko Teściowe mogą taki numer wywinąć i umrzeć na kilka dni przed planowanym od pół roku wyjazdem na wakacje!)
Na wakacje mimo smutnych okoliczności pojechaliśmy.
Droga była upiorna, ale i tak lepsza niż sądziłam i dotarliśmy na miejsce przed zimą ;)
Antoś darł się nie tak bardzo strasznie i nie tak bardzo głośno, jak potrafi. Kochane dziecko!
Obrażeni na kapryśny Bałtyk, pojechaliśmy do Włoch, żeby było ciepło i słonecznie.
Żeby był piasek.
I żeby był spokój.
O matczyna naiwności!
Ciepło było, słonecznie bywało, a deszczu spadło tyle, że kiedy odwiedziliśmy Wenecję stwierdziłam- wypisz wymaluj nasz kemping! ;)
Ale i tak było cudnie.
O tak.
Już nie cierpi, co jest jedyną, choć słabą, pociechą dla bliskich. Innej jednak nie ma i nie będzie, więc tak trzeba powtarzać: już nie cierpi.
Gdyby to jednak ode mnie zależało mogłaby nie cierpieć i żyć.
Ale nie zależy.
(Swoją drogą nie chciałabym wyjść na nieczułą zołzę, ale to tylko Teściowe mogą taki numer wywinąć i umrzeć na kilka dni przed planowanym od pół roku wyjazdem na wakacje!)
Na wakacje mimo smutnych okoliczności pojechaliśmy.
Droga była upiorna, ale i tak lepsza niż sądziłam i dotarliśmy na miejsce przed zimą ;)
Antoś darł się nie tak bardzo strasznie i nie tak bardzo głośno, jak potrafi. Kochane dziecko!
Obrażeni na kapryśny Bałtyk, pojechaliśmy do Włoch, żeby było ciepło i słonecznie.
Żeby był piasek.
I żeby był spokój.
O matczyna naiwności!
Ciepło było, słonecznie bywało, a deszczu spadło tyle, że kiedy odwiedziliśmy Wenecję stwierdziłam- wypisz wymaluj nasz kemping! ;)
Ale i tak było cudnie.
O tak.
środa, 25 maja 2016
Marysia wróciła z przedszkola głodna.
- nie smakował Ci obiad, córeczko?
- zupa była paskudna!
- a jaka to była zupa?
- niedobra!
Tak, to wiele wyjaśnia.
Matka jednak drąży dalej.
- a drugie danie?
- też niedobre! jakiś sos dziwny...
- a próbowałaś?
- nie! - wzdryga się dziecię.
No przecież, jak próbować, jak dziwne.
Antoszek za to próbuje chętnie.
Piasku, kamlotów, trawy, błota, kwiatków, łopatek, foremek, auteczek i chusteczek.
A kiedy daję mu na talerzyku cząstki brokuła, to włącza mu się wewnętrzny alarm:
uwaga, uwaga! trucizna!!! ostrzeżenie! nie wkładać bo buzi!!!
Wyrosną. Mówię sobie i biorę głęboki oddech.
Jasne, że wyrosną, w sumie nie znam chyba żadnego dorosłego niejadka.
I tylko jedno filozoficzne pytanie mnie nęka, o pierwszość - oni wyrosną, czy ja osiwieję?
A jutro dzień matki.
I nie mogę o nim myśleć inaczej niż jak o ostatnim, jaki będzie miał z kim świętować małżon.
Chwyta mnie to mocno za serce, bo strat dotkliwszych niż utrata matki nie ma na świecie wiele.
- nie smakował Ci obiad, córeczko?
- zupa była paskudna!
- a jaka to była zupa?
- niedobra!
Tak, to wiele wyjaśnia.
Matka jednak drąży dalej.
- a drugie danie?
- też niedobre! jakiś sos dziwny...
- a próbowałaś?
- nie! - wzdryga się dziecię.
No przecież, jak próbować, jak dziwne.
Antoszek za to próbuje chętnie.
Piasku, kamlotów, trawy, błota, kwiatków, łopatek, foremek, auteczek i chusteczek.
A kiedy daję mu na talerzyku cząstki brokuła, to włącza mu się wewnętrzny alarm:
uwaga, uwaga! trucizna!!! ostrzeżenie! nie wkładać bo buzi!!!
Wyrosną. Mówię sobie i biorę głęboki oddech.
Jasne, że wyrosną, w sumie nie znam chyba żadnego dorosłego niejadka.
I tylko jedno filozoficzne pytanie mnie nęka, o pierwszość - oni wyrosną, czy ja osiwieję?
A jutro dzień matki.
I nie mogę o nim myśleć inaczej niż jak o ostatnim, jaki będzie miał z kim świętować małżon.
Chwyta mnie to mocno za serce, bo strat dotkliwszych niż utrata matki nie ma na świecie wiele.
piątek, 13 maja 2016
Mamy maj.
W maju mamy majowe kryzysy.
Rodzicielskie.
Kocham te moje dzieciątka jak stąd do kosmosu (i z powrotem), a 5 razy dziennie mam ochotę wysłać je w ten kosmos (nad powrotem wciąż rozważam).
Marysia weszła w okres piszczenia, marudzenia i bania się.
Jedzie na rowerze, z prędkością emeryta, po prostej drodze, bez zakrętów i człowieków i 'boi się!'
- czego się boisz, Marysiu?
- słupa!!! - chlipię dziecię.
Ta, rzuci się na nią z zębami. Stoi tam taki przyczajony od lat i tylko czeka na Marysię.
Ale w sumie nie jest najgorzej, bo koleżanka opowiadała mi, że jej synek wieczorem też się bał, we własnym łóżku.
- czego, Marcinku?
- że szafa się na mnie przewlóci!
Marysia boi się też, kiedy wołam, żebym uważała, bo ślimaka nadepnie.
- wystlaszyłaś mnie!!! Łaaa!!!
A na placu zabaw, kiedy małżon wyskoczył z krzaków z dziką radością i równie dzikiem okrzykiem (faceci!!! witki opadają!), poskarżyła się na cały park:
- mamo, tato mnie BAŁ!!!
Antoniusz za to nie boi się niczego.
Schodzenia z kanapy głową w dół, wchodzenia na stół i do pralki, zjadania kamlotów i piasku, raczkowania po asfalcie i wychodzenia na balkon, kiedy matka nie patrzy.
Więc ja się boję.
Za niego i o niego.
W dodatku popsuł się Antoszek samochodowo.
Ryczy, jak go tylko do fotelika włożę.
Ryczy w aucie, gdy śpiewam.
Ryczy, gdy nie śpiewam.
Ryczy, gdy mu daje zabawki.
I gdy mu nie daje.
Ryczy, gdy jest śpiący, ale nie zasypia.
Ryczy gdy nie jest śpiący.
W zasadzie ryczy nieprzerwanie od włożenia do fotelika do wyjęcia z samochodu.
Już czuję, jak wspaniale będzie nam się jechało w przyszłym miesiącu na wakacje.
Kawalątek drogi.
Do Włoch.
Ochrzciliśmy Antosia w niedzielę.
Wyglądał słodko.
I ryczał, oczywiście.
A wczoraj skończył 10 miesięcy.
W końcu zaczął gaworzyć (mammmmma!).
Umie znaleźć schowanego pod listkiem na macie robaczka, zakłada kółka na kijek, poproszony włącza karuzelkę i wkłada i wyciąga klocki z garnuszka.
Je szparagi! W przeciwieństwie do siostry, która nimi pluje.
I jest cudny :)
W maju mamy majowe kryzysy.
Rodzicielskie.
Kocham te moje dzieciątka jak stąd do kosmosu (i z powrotem), a 5 razy dziennie mam ochotę wysłać je w ten kosmos (nad powrotem wciąż rozważam).
Marysia weszła w okres piszczenia, marudzenia i bania się.
Jedzie na rowerze, z prędkością emeryta, po prostej drodze, bez zakrętów i człowieków i 'boi się!'
- czego się boisz, Marysiu?
- słupa!!! - chlipię dziecię.
Ta, rzuci się na nią z zębami. Stoi tam taki przyczajony od lat i tylko czeka na Marysię.
Ale w sumie nie jest najgorzej, bo koleżanka opowiadała mi, że jej synek wieczorem też się bał, we własnym łóżku.
- czego, Marcinku?
- że szafa się na mnie przewlóci!
Marysia boi się też, kiedy wołam, żebym uważała, bo ślimaka nadepnie.
- wystlaszyłaś mnie!!! Łaaa!!!
A na placu zabaw, kiedy małżon wyskoczył z krzaków z dziką radością i równie dzikiem okrzykiem (faceci!!! witki opadają!), poskarżyła się na cały park:
- mamo, tato mnie BAŁ!!!
Antoniusz za to nie boi się niczego.
Schodzenia z kanapy głową w dół, wchodzenia na stół i do pralki, zjadania kamlotów i piasku, raczkowania po asfalcie i wychodzenia na balkon, kiedy matka nie patrzy.
Więc ja się boję.
Za niego i o niego.
W dodatku popsuł się Antoszek samochodowo.
Ryczy, jak go tylko do fotelika włożę.
Ryczy w aucie, gdy śpiewam.
Ryczy, gdy nie śpiewam.
Ryczy, gdy mu daje zabawki.
I gdy mu nie daje.
Ryczy, gdy jest śpiący, ale nie zasypia.
Ryczy gdy nie jest śpiący.
W zasadzie ryczy nieprzerwanie od włożenia do fotelika do wyjęcia z samochodu.
Już czuję, jak wspaniale będzie nam się jechało w przyszłym miesiącu na wakacje.
Kawalątek drogi.
Do Włoch.
Ochrzciliśmy Antosia w niedzielę.
Wyglądał słodko.
I ryczał, oczywiście.
A wczoraj skończył 10 miesięcy.
W końcu zaczął gaworzyć (mammmmma!).
Umie znaleźć schowanego pod listkiem na macie robaczka, zakłada kółka na kijek, poproszony włącza karuzelkę i wkłada i wyciąga klocki z garnuszka.
Je szparagi! W przeciwieństwie do siostry, która nimi pluje.
I jest cudny :)
piątek, 29 kwietnia 2016
maleńkie takie to to.
takie małe, że nawet nie widać..
jakby wcale nie było.
w dodatku nie wiadomo, czy żywe.
i takie właśnie prawie nic sprawiło, że mogłabym napisać poemat.
albo rozprawę doktorską.
albo jedno i drugie.
wpływ wirusa przeziębienia na zdrowie psychiczne matki.
Badanie rozpoczęłam dwa tygodnie temu przy wydatnej pomocy Marysi, która akurat w moje dwadzieścia dziesięć obudziła się z trzydzieści dziewięć.
Na popołudnie umówiona byłam z przyjaciółmi, więc w czasie kiedy Marysia miała być w przedszkolu miałam w planach zakupy, sprzątanie i takie tam.
(Miała w planach! HAHAHA! - rechotało licho).
Nic to.
Plany zmieniłam, dziecię tuliłam.
Po tygodniu intensywnych badań, kiedy Marysia, której samopoczucie kształtowało się odwrotnie proporcjonalnie do samopoczucia matki, mogłaby wrócić do przedszkola, nutkę badacza odkrył w sobie Antoś.
Antoś badanie rozszerzył o ściekający po gardle katar, który powodował wymioty.
W nocy.
Do łóżka.
Matki.
I kiedy już wydawało się, że idzie ku dobremu, znudzone Starsze Dziecię wróciło do swoich małych kolegów, a Młodsze Dziecię przestało wymiotować, wirus dopadł matkę.
Małżon, co jest oczywiście oczywiste był w tym czasie na kilkudniowym szkoleniu.
Szła więc sobie matka do przedszkola po Marysię, targała Antoszka w ręce, pchała wózek przez błoto, grzała niczym piecyk i czekała na lepsze czasy.
Czasy nadeszły, niestety nie lepsze, już po przyjściu do domu, kiedy Marysia stwierdziła, że boli ją brzuszek.
Matkę rozbolało całe jestestwo.
I pobolewa do dziś.
takie małe, że nawet nie widać..
jakby wcale nie było.
w dodatku nie wiadomo, czy żywe.
i takie właśnie prawie nic sprawiło, że mogłabym napisać poemat.
albo rozprawę doktorską.
albo jedno i drugie.
wpływ wirusa przeziębienia na zdrowie psychiczne matki.
Badanie rozpoczęłam dwa tygodnie temu przy wydatnej pomocy Marysi, która akurat w moje dwadzieścia dziesięć obudziła się z trzydzieści dziewięć.
Na popołudnie umówiona byłam z przyjaciółmi, więc w czasie kiedy Marysia miała być w przedszkolu miałam w planach zakupy, sprzątanie i takie tam.
(Miała w planach! HAHAHA! - rechotało licho).
Nic to.
Plany zmieniłam, dziecię tuliłam.
Po tygodniu intensywnych badań, kiedy Marysia, której samopoczucie kształtowało się odwrotnie proporcjonalnie do samopoczucia matki, mogłaby wrócić do przedszkola, nutkę badacza odkrył w sobie Antoś.
Antoś badanie rozszerzył o ściekający po gardle katar, który powodował wymioty.
W nocy.
Do łóżka.
Matki.
I kiedy już wydawało się, że idzie ku dobremu, znudzone Starsze Dziecię wróciło do swoich małych kolegów, a Młodsze Dziecię przestało wymiotować, wirus dopadł matkę.
Małżon, co jest oczywiście oczywiste był w tym czasie na kilkudniowym szkoleniu.
Szła więc sobie matka do przedszkola po Marysię, targała Antoszka w ręce, pchała wózek przez błoto, grzała niczym piecyk i czekała na lepsze czasy.
Czasy nadeszły, niestety nie lepsze, już po przyjściu do domu, kiedy Marysia stwierdziła, że boli ją brzuszek.
Matkę rozbolało całe jestestwo.
I pobolewa do dziś.
środa, 13 kwietnia 2016
9 miesięcy.
Minęło wczoraj.
Antoszkowi.
To jest oczywiście nieprawdopodobne i oczywiście nie wiem, jak to możliwe, że już. Oraz że jutro ja będę miała dwadzieścia dziesięć, jak to moje starsze Dziecię mówi, co jest oczywiście jeszcze bardziej nieprawdopodobne.
Dziewięciomiesięczny Antoszek to już całkiem duży chłopiec.
(i ciężki, ciężar szczególnie odczuwalny, gdy się go niesie w jednej ręce, a w drugiej pcha wózek, trzecią ręką pilnuje się w tym czasie, żeby Marysia nie wjechała rowerem pod jakiś samochód, a czwartą otwiera się bramę od osiedla. Kluczem, bo się przycisk znów zepsuł.)
No.
W każdym razie Antoś to coraz bardziej (nie)mowlę, niż wrzasklę. Wypogodniał bardzo, nie płacze, jak ktoś na niego patrzy i w ogóle można się z nim (czasem) dogadać.
Gada po swojemu, najbardziej lubi mówić, kiedy akurat coś w dziobie trzyma - jedzenie, łyżeczkę, rączkę, zabawkę, wszystko jedno.
mama mimo moich usilnych prób nie wychodzi mu nawet przypadkiem.
Na nic moje wszelkie mamowania, nawet to, że śpiewam piosenki i tańczę w rytm ma-ma-ma zamiast la-la-la nie odnosi pożądanego skutku.
Dla sprawiedliwości nie mówi też tata.
Bawi się w stuku-puku i jak ma dobry humor, to pokazuje, jak idzie miś.
Nauczył się siadać z pozycji stojącej, nie trzeba go już bez przerwy asekurować, kiedy wstaje (i chwała Bogu, bo wstaje co chwilę, przy absolutnie wszystkim).
Otwiera łobuz szuflady.
Stłukł mi szybkę w telefonie.
Śpi dwa razy dziennie po 30 minut (musiałam być bardzo niedobra w poprzednim życiu?...)
Czasem je, a czasem nie.
I jest naprawdę cudny.
Podobnie jak Marysia, która ostatnio, poza wiecznymi awanturami o to, co ubierze, też jest przesłodka.
Uspokoiła się trochę, wyciszyła, wypogodniała i też można się z nią dogadać.
(poza tymi ubraniami ofkors, naszła mnie ostatnio taka głęboka refleksja, że błogosławione matki synów, albowiem one awantur o rajstopy nie uświadczą!)
W sobotę braliśmy udział w bardzo fajnej grze miejskiej dla dzieci - o tej http://www.globtroterek.com/2016/03/zapraszamy-na-fotograficzna-gre-miejska.html
Dopasowywaliśmy włoskie zabytki do fotografii, wymienialiśmy składniki hiszpańskiej paelli, składaliśmy z papieru tulipana, bawiliśmy się w kalambury, tańczyliśmy kankana, robiliśmy zdjęcia i jeszcze zdobyliśmy nagrodę.
A na deser poszliśmy na pyszne, gorące pączki.
Już ostrzę sobie zęby na następną taką zabawę.
Antoszkowi.
To jest oczywiście nieprawdopodobne i oczywiście nie wiem, jak to możliwe, że już. Oraz że jutro ja będę miała dwadzieścia dziesięć, jak to moje starsze Dziecię mówi, co jest oczywiście jeszcze bardziej nieprawdopodobne.
Dziewięciomiesięczny Antoszek to już całkiem duży chłopiec.
(i ciężki, ciężar szczególnie odczuwalny, gdy się go niesie w jednej ręce, a w drugiej pcha wózek, trzecią ręką pilnuje się w tym czasie, żeby Marysia nie wjechała rowerem pod jakiś samochód, a czwartą otwiera się bramę od osiedla. Kluczem, bo się przycisk znów zepsuł.)
No.
W każdym razie Antoś to coraz bardziej (nie)mowlę, niż wrzasklę. Wypogodniał bardzo, nie płacze, jak ktoś na niego patrzy i w ogóle można się z nim (czasem) dogadać.
Gada po swojemu, najbardziej lubi mówić, kiedy akurat coś w dziobie trzyma - jedzenie, łyżeczkę, rączkę, zabawkę, wszystko jedno.
mama mimo moich usilnych prób nie wychodzi mu nawet przypadkiem.
Na nic moje wszelkie mamowania, nawet to, że śpiewam piosenki i tańczę w rytm ma-ma-ma zamiast la-la-la nie odnosi pożądanego skutku.
Dla sprawiedliwości nie mówi też tata.
Bawi się w stuku-puku i jak ma dobry humor, to pokazuje, jak idzie miś.
Nauczył się siadać z pozycji stojącej, nie trzeba go już bez przerwy asekurować, kiedy wstaje (i chwała Bogu, bo wstaje co chwilę, przy absolutnie wszystkim).
Otwiera łobuz szuflady.
Stłukł mi szybkę w telefonie.
Śpi dwa razy dziennie po 30 minut (musiałam być bardzo niedobra w poprzednim życiu?...)
Czasem je, a czasem nie.
I jest naprawdę cudny.
Podobnie jak Marysia, która ostatnio, poza wiecznymi awanturami o to, co ubierze, też jest przesłodka.
Uspokoiła się trochę, wyciszyła, wypogodniała i też można się z nią dogadać.
(poza tymi ubraniami ofkors, naszła mnie ostatnio taka głęboka refleksja, że błogosławione matki synów, albowiem one awantur o rajstopy nie uświadczą!)
W sobotę braliśmy udział w bardzo fajnej grze miejskiej dla dzieci - o tej http://www.globtroterek.com/2016/03/zapraszamy-na-fotograficzna-gre-miejska.html
Dopasowywaliśmy włoskie zabytki do fotografii, wymienialiśmy składniki hiszpańskiej paelli, składaliśmy z papieru tulipana, bawiliśmy się w kalambury, tańczyliśmy kankana, robiliśmy zdjęcia i jeszcze zdobyliśmy nagrodę.
A na deser poszliśmy na pyszne, gorące pączki.
Już ostrzę sobie zęby na następną taką zabawę.
czwartek, 31 marca 2016
Wielkanoc minęła niemal niezauważenie.
Niemal.
Nie dało się bowiem nie dostrzec dzikiego wrzasku Antoniusza, którym przywitał zgromadzonych w Babciowym domu gości.
I rodzinnej awantury o sernik.
A tak to nic.
Nie nie czułam, nic nie odpoczęłam.
Pocieszam się, że święta nie są po to, żeby je czuć, a już szczególnie nie po to, żeby odpoczywać, w związku z czym nie mam poczucia, że je zmarnowałam.
Pogoda była za to piękna.
Dzieciaki bawiły się na placu zabaw, Antoś zaliczył swój drugi raz na huśtawce, Marysia bawiła się w berka.
Oboje zjeżdżali na zjeżdżalni i obojgu bardzo się to podobało. Antoszek powinien jednak zjeżdżać na brzuchu, bo inaczej mu się nóżka zawija ;)
A od wczoraj Mały ma katar. Duży.
Taki, co mu cały nos zakleja, nie pozwala ssać i spać. Matce też nie pozwala (spać, nie ssać) i momentami nie wiem już, jak się nazywam. Urlop macierzyński to jest wszystko, tylko nie urlop. Zaprawdę, powiadam wam, to nie jest urlop!
(i załkała żałośnie i się oddaliła)
(ale wróciła, bo musi się pochwalić):
Parę dni temu Antoś nauczył się pić przez słomkę, co mnie bardzo cieszy, bo butelki nigdy mu nie dawałam, z niekapka kiepsko mu szło, a ze zwykłego kubka ciągle się oblewał. Słomka jest super!
I - uwaga uwaga - Antoszek JE!
Nie jakoś dużo, z 50 ml na raz, ale jednak je!
Szczególnie lubi banana z jogurtem i zupę pomidorową z kaszą jaglaną.
Widzę światełko w tunelu.
Widzę szansę na wino w TYM ŻYCIU.
Niemal.
Nie dało się bowiem nie dostrzec dzikiego wrzasku Antoniusza, którym przywitał zgromadzonych w Babciowym domu gości.
I rodzinnej awantury o sernik.
A tak to nic.
Nie nie czułam, nic nie odpoczęłam.
Pocieszam się, że święta nie są po to, żeby je czuć, a już szczególnie nie po to, żeby odpoczywać, w związku z czym nie mam poczucia, że je zmarnowałam.
Pogoda była za to piękna.
Dzieciaki bawiły się na placu zabaw, Antoś zaliczył swój drugi raz na huśtawce, Marysia bawiła się w berka.
Oboje zjeżdżali na zjeżdżalni i obojgu bardzo się to podobało. Antoszek powinien jednak zjeżdżać na brzuchu, bo inaczej mu się nóżka zawija ;)
A od wczoraj Mały ma katar. Duży.
Taki, co mu cały nos zakleja, nie pozwala ssać i spać. Matce też nie pozwala (spać, nie ssać) i momentami nie wiem już, jak się nazywam. Urlop macierzyński to jest wszystko, tylko nie urlop. Zaprawdę, powiadam wam, to nie jest urlop!
(i załkała żałośnie i się oddaliła)
(ale wróciła, bo musi się pochwalić):
Parę dni temu Antoś nauczył się pić przez słomkę, co mnie bardzo cieszy, bo butelki nigdy mu nie dawałam, z niekapka kiepsko mu szło, a ze zwykłego kubka ciągle się oblewał. Słomka jest super!
I - uwaga uwaga - Antoszek JE!
Nie jakoś dużo, z 50 ml na raz, ale jednak je!
Szczególnie lubi banana z jogurtem i zupę pomidorową z kaszą jaglaną.
Widzę światełko w tunelu.
Widzę szansę na wino w TYM ŻYCIU.
Subskrybuj:
Posty (Atom)